Andrzej Sapkowski - 'Muzykanci' (fragmenty wybrane)VEEHALDzień zaczął się tak samo, jak wszystkie inne dni - chłodny ranek rozgrzał się i rozleniwił ciepłym, jesiennym przedpołudniem, rozświecił się smużkami babiego lata w swym zenicie, rozchmurzył i zamglił pod wieczór, zaczął gasnąć. To stało się zupełnie niespodziewanie, nagle, bez ostrzeżenia. Veehal rozdarł powietrze, przeleciał po chwastach jak wicher, zwielokrotnił się echem odbitym od kamiennej ściany bloków. Potworny strach zjeżył pręgowane i łaciate futerka, położył uszy, wyszczerzył kiełki. Veehal! Męczarnia i śmierć! Mord! Veehal! Zasłona! Zasłona pęka! I muzyka. Uspokojenie. Syreny karetek spłynęły na ogródki działkowe dopiero później. Dopiero później zaczęła się oszalała krzątanina ludzi w białych i niebieskich ubraniach. Koty patrzyły na to z ukrycia, spokojne i obojętne. To już ich nie dotyczyło. Ludzie biegali, krzyczeli, klęli. Ludzie wynosili spomiędzy altanek ciała, zmasakrowane, zniekształcone, sączące krew przez białe prześcieradła. Ludzie w niebieskich ubraniach odpychali od drucianej siatki innych, tych, którzy nadbiegali od strony osiedla. Koty patrzyły. Jeden z ludzi w niebieskich ubraniach, wytoczywszy się na otwartą przestrzeń, wymiotował, krztusił się. Ktoś krzyczał, krzyczał okropnie. Wściekle roztrzaskały się drzwi samochodów, potem znowu wyły syreny. Koty mruczały cicho. Koty słuchały muzyki. Tamto już ich nie dotyczyło. KROSTOWATYPogrążony w sieci tonów, wiążących i klejących przedartą Zasłonę delikatną przędzą muzyki, Krostowaty cofnął się, siejąc wokół kropelkami krwi ściekającej z pazurów i kłów. Cofnął się, zniknął, odgradzany od przejścia kleistym spoiwem, po raz ostatni, już zza Zasłony, tchnął ku Muzykantom nienawiścią, złością i groźbą. Zasłona zrosła się, zatarł się ostatni ślad pęknięcia. MUZYKANCIMuzykanci siedzieli w cieniu pogiętego, okopconego, zarytego w ziemię pieca. - Udało się - powiedział Kersten. - Udało się tym razem. - Tak - potwierdził Itka. - Ale następnym razem... Nie wiem. - Będzie następny raz - zaszeptał Pasiburduk - Itka? Będzie następny raz? - Ponad wszelką wątpliwość - rzekł Itka. - Nie znasz ich? Nie wiesz, o czym teraz myślą? - Nie - powiedział Pasiburduk. - Nie wiem. - A ja wiem - mruknął Kersten. - Dobrze wiem, bo ich znam. Myślą o zemście. Dlatego musimy ją odnaleźć. - Musimy - powiedział Itka. - Musimy ją wreszcie odnaleźć. Tylko ona może ich powstrzymać. Ona ma z nimi kontakt. A gdy już będzie z nami, odejdziemy stąd. Do Bremy. Do innych. Tak, jak każe Prawo. Musimy iść do Bremy. BŁĘKITNY POKÓJBłękitny pokój żył własnym życiem. Oddychał zapachem ozonu i rozgrzanego plastiku, metalu, eteru. Tętnił, jak krwią, elektrycznością bzyczącą w izolowanych kablach, oleisto lśniących wyłącznikach, klawiszach i wtyczkach. Migotał szklistą poświatą ekranów, mnóstwem złych, czerwonych oczek czujników. Pysznił się majestatem chromu i niklu, powagą czerni, dostojeństwem bieli. Żył. Wzbudzał respekt. Dominował. Debbe poruszyła się w uścisku rzemieni, rozpinających ją na płask na pokrytym prześcieradłem i ceratą stole. Nie czuła bólu - igły, wbite w czaszkę, i zębate blaszki, przypięte do uszu, nie bolały już, ciążyły tylko splątane koroną przewodów, szpeciły, hańbiąco krępowały, ale przestały zadawać cierpienie. Nieruchomym, bezbarwnym wzrokiem Debbe patrzyła na pelargonię stojącą na parapecie. Pelargonia była w tym pokoju jedyną rzeczą, żyjącą własnym, niezależnym życiem. Nie licząc Izy. Iza, zgarbiona nad stołem, pisała szybko, drobnym maczkiem pokrywając strony zeszytu, od czasu do czasu postukując palcami po klawiaturze komputera. Debbe wsłuchiwała się w tętno Pokoju. - No, maleńka - powiedziała Iza, odwracając się. - Zaczynamy. Spokojnie. Szczęknął wyłącznik, zabrzęczały silniki, drgnęły ogromne szpule, łypnęły krwawe czerwone światełka. Przez okrągłe, kratkowane okna ekranów popędziły w podskokach świetliste myszki. Rysiki zadygotały, rozkołysały się jak cienkie, pajęcze nogi, popełzły na bębnach grzebieniaste linie. Debbe Iza gryzła długopis, wpatrując się w rzędy cyfr, przerażająco równo wyskakujących na ekranie monitora, w linie, w pudełkowate wykresy. Mruczała pod nosem, długo pisała w zeszycie. Paliła. Przeglądała wydruki. Wreszcie szczęknął wyłącznik. widziała pelargonię. Czuła suchość w nosie, chłodniejące gorąco, spływające od czoła ku oczom. Drętwienie, drętwienie całego ciała. Iza przeglądała wydruki. Niektóre z nich mięła i ciskała do przepełnionego kosza, inne, oznaczone szybkimi pociągnięciami długopisu, spinała i odkładała na równy stos. Pokój żył. - Jeszcze raz - powiedziała Iza. - Jeszcze raz, mała. Debbe Niebieski ekran wyczarowywał zygzaki i linie, regularnymi warstwami piętrzył kolumny cyferek. Rysik, płynnie i spokojnie falując, kreślił na bębnie fantastyczny horyzont. To my. Musisz, zdziwiła się, słysząc ten głos. Nigdy przedtem nie słyszała tego głosu, głosu silniejszego niż głos Pokoju, silniejszego niż piekące gorąco, bulgocące w jej mózgu. Igły, od których jeżyła się jej głowa, zawibrowały. Muzyka! Muzyka! Muzyka! Czerwona linia na ekranie skoczyła w górę, rysik targnął się i narysował w rozedrganej kresce trzy lub cztery potężne szczerby. musisz z nami do Bremy. - Co jest, cholera - szepnęła Iza, wpatrzona w ekran. Zapominając o tlącym się na popielniczce papierosie, zapaliła drugiego. Wciskała włączniki jeden po drugim, próbując opanować szalejące ekrany. - Nic nie rozumiem. Co się dzieje, mała? Wreszcie zrobiła to, co należało. Wyłączyła prąd. - Nieee - powiedziała przeciągle Debbe. - Nie chcę, jasnowłosa. Nie chceęęęę! Iza wstała, pogłaskała ją po głowie i grzbiecie. Wszystkie linie na ekranie popędziły ku górze, a rysik zaszamotał się dziko. Iza tego nie widziała. - Biedny kotek - powiedziała, głaszcząc jedwabiste futerko Debbe. - Biedna kicia. Żebyś wiedziała, jak mi cię żal. Ale przysłużysz się nauce, koteczku. Przysłużysz się wiedzy. Za plecami Izy kursor komputera podreptał w prawo, rzędami małych, kanciastych literek wypisał: "Incorrect statement" i zgasł. Zupełnie. Rysik zatrzymał się na bębnie. Świetlista myszka na okrągłym, kratkowanym ekranie pisnęła raz jeszcze i zamarła. Iza, czując nagle mroczącą oczy słabość, opadła ciężko na biały, trójnogi stołek. Muzyka, pomyślała, skąd ta... Debbe mruczała z przejęciem, z łatwością i lekko, płynnie i naturalnie dopasowując się do harmonii biegnących zewsząd tonów. Odnajdywała w nich siebie, swoje miejsce, swoje przeznaczenie. Czuła, że bez niej ta muzyka jest niepełna, kaleka. Głosy, punktujące akordy, potwierdzały to. To ty, mówiły, to ty. Uwierz w siebie. To właśnie ty. Uwierz. Debbe wierzyła. My, mówiły głosy, to ty. Słuchaj. Słuchaj nas. Słuchaj naszej muzyki. Twojej muzyki. Czy słyszysz? Debbe słyszała. Czekamy na ciebie, mówiły głosy. Wskażemy ci drogę do nas. A gdy już będziesz z nami, wyruszymy razem do Bremy. Do innych Muzykantów. Ale najpierw musisz dać im szansę. Tylko ty możesz to zrobić. Możesz dać im szansę. Posłuchaj. Powiemy ci, co się stało. Powiemy ci, co zrobić, aby ich powstrzymać. Słuchaj. Debbe słuchała. Czy zrobisz to? Tak, powiedziała Debbe. Zrobię. Muzyka odpowiedziała kaskadą dźwięków. Iza martwym wzrokiem patrzyła na pelargonię. Spójrz na mnie, jasnowłosa, powiedziała Debbe. Czarna litera "M" na czole kotki, znamię wybranki, znak Pająka Pogońca, błysnęła, zalśniła metalicznym pawim połyskiem. Spójrz mi w oczy. NEJMAN- Dwóch - powiedziała pielęgniarka. - Jest ich dwóch. Siedzą w pokoju ordynatora. Recka zrobiła im kawy. Ale mówili, że im się spieszy. - Czego może chcieć ode mnie milicja? - Iza zdusiła niedopałek papierosa w blaszanym, chwiejnym talerzu korytarzowej popielniczki. - Nie mówili? - Nic nie mówili - pielęgniarka wykrzywiła pucułowatą buzię. - Wie pani, pani doktor. Oni nigdy niczego nie mówią. - Skąd mam wiedzieć? - Niech pani idzie. Mówili, że im się spieszy. - Idę. Było ich rzeczywiście dwóch. Przystojny blondyn, kawał chłopa w denimowej kurtce i brunecik w ciemnym swetrze. Na widok wchodzącej Izy wstali obaj. Zdziwiła się - gest był niecodzienny nawet u zwykłych mężczyzn, a zupełnie nieprawdopodobny u milicjantów. Policjantów, poprawiła się w myśli i równocześnie zawstydziła się - zawstydziła stereotypu, któremu bezwiednie się poddała. - Pani doktor Przemęcka - stwierdził fakt blondyn. - Tak. - Izabella Przemęcka? - Tak. Niech panowie usiądą, proszę. Słucham panów. - A nie - uśmiechnął się blondyn. - To ja słucham. - Nie bardzo pana rozumiem, panie... - Komisarzu. To odpowiednik dawniejszego porucznika. - Chodziło mi o nazwisko, nie o szarżę. - Nejman. Andrzej Nejman. A to jest aspirant Zdyb. Przepraszam panią, pani doktor. Uznałem prezentację za zbędną, bo pani mnie przecież zna. Pani telefonowała do mnie. Wymieniając moje nazwisko. I szarżę, jak się pani dowcipnie wyraziła. - Ja? - zdziwiła się szczerze Iza. - Ja do pana telefonowałam? Proszę pana, ja od początku przypuszczałam, że to jakaś pomyłka. A teraz jestem pewna, że tak jest. Nigdy nie dzwoniłam na milicję. Nigdy. Pomylił mnie pan z kimś innym. - Pani Izo - powiedział poważnie Nejman. - Bardzo proszę, niech pani nie utrudnia mi zadania. Pracuję nad sprawą morderstwa popełnionego na ogródkach działkowych imienia Róży Luksemburg, obecnie generała Andersa. Pewnie pani słyszała: trzech nastolatków zaszlachtowanych przy użyciu sierpa, kosy, bosaka lub podobnego narzędzia. Słyszała pani? To niedaleko stąd, na przedmieściu. - Słyszałam. Ale co ja mam z tym wspólnego? - Nie wie pani? Zajmuje się pani jedną z ofiar tego wypadku. Pośrednią ofiarą, tak to nazwijmy. Elżbieta Gruber, lat dziewięć. Ta mała dziewczynka, która widziała cały przebieg zdarzenia, przebieg zbrodni. Leży w tym szpitalu. Słyszałem, że pani się nią zajmuje. - Ach, ta dziewczynka w komatozie... Nie, panowie, to nie jest moja pacjentka. Doktor Abramik... - Doktor Abramik, z którym już rozmawiałem, twierdzi, że pani bardzo interesuje się tym przypadkiem. Ta Gruber to pani krewna? - Skądże znowu... Żadna krewna, nie znam jej. Nie znałam nawet jej nazwiska... - Pani Izo. Niech pani przestanie. Tolek, pozwól. Brunecik sięgnął do aktówki, wyjął mały, płaski magnetofon, National Panasonic. - U nas - powiedział Nejman - nagrywa się rozmowy. Pani rozmowa ze mną też została nagrana. Niestety, nie od początku... Wbrew woli komisarz zaczerwienił się. Początek rozmowy nie nagrał się z prozaicznych powodów - w kieszeni magnetofonu tkwiła wówczas kaseta z "But Seriously" Phila Collinsa, przegrana z płyty kompaktowej. Brunecik wcisnął klawisz. - ...przerywaj, Nejman - powiedział głos Izy. - Co cię to obchodzi, kto mówi? Ważniejsze jest, co mówi. A mówi to: nie wolno ci zrobić tego, co zamierzasz. Rozumiesz? Nie wolno. Co chcesz osiągnąć? Chcesz wiedzieć, kto zabił chłopców na ogródkach działkowych? Mogę ci powiedzieć, jeśli chcesz. - Tak - powiedział głos komisarza. - Chcę. Proszę mi powiedzieć, kto to zrobił. - Zrobił to ten, który przeszedł przez przedartą Zasłonę. Gdy rozbrzmiał veehal, Zasłona pękła, a on przeszedł. Kiedy Zasłona pęka, ci, którzy znajdą się w pobliżu, są zgubieni. - Nie rozumiem. - I nie musisz - powiedział ostro głos Izy. - Wcale nie musisz rozumieć. Masz po prostu przyjąć do wiadomości, że ja wiem, co zamierzasz uczynić. Wiem też, że tego zrobić nie wolno. I po prostu dzielę się z tobą tą wiedzą. Jeśli mnie nie posłuchasz, skutki będą straszne. - Chwileczkę - odezwał się głos Nejmana. - Miała mi pani powiedzieć, kto... - Już powiedziałam - przerwał głos Izy. - Niech więc pani powtórzy, proszę. - Po co ci to? Myślisz, że możesz coś zrobić temu zza Zasłony? Jesteś w głębokim błędzie. On jest poza twoim zasięgiem. Ale ty... Ty jesteś w jego zasięgu. Strzeż się. - Pani mi grozi. - To było stwierdzenie, nie pytanie. - Tak - powiedział beznamiętnie głos Izy. - Grożę. Ale to nie ja ci zagrażam. Nie ja. Nie potrafię wytłumaczyć ci wielu rzeczy, wielu faktów, nie mogę znaleźć właściwych słów. Ale jedno mogę... mogę cię ostrzec. Czy nie za dużo już było ofiar? Ci chłopcy, Elżbieta Gruber. Nie rób tego, co zaplanowałeś, Nejman. Nie rób tego. - Proszę posłuchać... - Dosyć. Zapamiętaj. Nie wolno ci. Trzasnęła słuchawka. - Pan mi pewnie nie uwierzy... - zaczęła Iza. - Już nie jesteśmy na ty? - przerwał Nejman. - Szkoda. To było miłe i bezpośrednie. W co nie uwierzę? Że to nie była pani? Faktycznie, trudno by mi było. A teraz, proszę bardzo, słucham. Co ja zaplanowałem? Dlaczego nie wolno mi tego zrobić? - Nie wiem. To nie ja... To nie był mój głos. - Kim jest dla pani mała Gruber? - Nie wiem... Nikim... Ja... - Kto zamordował dzieciaki na działkach? - Nejman mówił cicho, nie krzyczał, ale mięśnie na szczękach drgały mu wyraźnie i miarowo. - Kto to był? Dlaczego jest poza moim zasięgiem? Dlatego, że jest nienormalny, prawda? Jeżeli go złapię, nie pójdzie do pudła, ale do szpitala, takiego jak ten? A może właśnie do tego? A może już tu był? Co? Pani doktor? - Nie wiem! - Iza uniosła pięści w mimowolnym geście. - Nie wiem, mówię panu! To nie ja dzwoniłam! Nie ja! Nejman i aspirant Zdyb milczeli. - Ja wiem, co pan myśli - powiedziała wolno Iza. - Wątpię. - Pan myśli... Że jak w tym dowcipie... że my tym się różnimy od pacjentów, że chodzimy na noc do domu. - Brawo - powiedział Nejman bez uśmiechu. - A teraz słucham. - Ja... niczego nie wiem. Ja nie telefonowałam... - Pani doktor - powiedział Nejman spokojnie i przymilnie, jak do dziecka. - W porządku, ja wiem, że taśma magnetofonowa to wątlutki dowód. Że może pani zaprzeczyć. Może pani, na ogólnie przyjętej fali, oskarżyć nas nawet o manipulację, o fabrykowanie dowodów, o co pani chce. Ale jeżeli faktycznie chodzi pani na noc do domu zasłużenie, a nie tylko dzięki czyjemuś błędowi w diagnozie, to orientuje się pani, jakie będą skutki, gdy sprawa się wyda. A sprawa wyda się prześlicznie. Musi się wydać, bo tak się składa, że zamordowani chłopcy mają ważnych rodziców i żadna siła nie wstrzyma śledztwa, wręcz przeciwnie. Wie pani, co się wówczas stanie. - Nie rozumiem, o co panu chodzi. - To ja pani powiem. Pani myśli, że jeżeli maniak z ogródków jest pani krewnym lub kimś bliskim, to nie będzie pani odpowiadać karnie za krycie go. Może. Ale oprócz odpowiedzialności karnej jest jeszcze inna odpowiedzialność. Jeżeli okaże się, że kryła pani homicydalnego maniaka, to w tym szpitalu, a i w innych szpitalach tej branży na całym świecie, będzie pani skończona. Uratować może panią jedynie zdrowy rozsądek. Czekam, aż go pani przejawi. - Pan... Powtarzam, że nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi - opuściła głowę Iza. - To nie był mój głos, słyszy pan? Podobny, ale nie mój. To nie był mój sposób wyrażania się. Ja tak nie mówię. Może pan spytać, kogo pan chce! - Pytałem - powiedział Nejman. - Mnóstwo osób panią rozpoznało. Wiem też, z jakiego aparatu dzwoniono. Niech się pani poważnie zastanowi, pani Izo. Proszę przestać kierować się emocjami. Mamy do czynienia z morderstwem, z bestialskim mordem popełnionym na ludziach. Na ludziach, rozumie pani? Pojmuje pani, że tego nie można usprawiedliwić niczym, a już na pewno nie troską o dobro zwierzątek. Ta zbrodnia to typowy przejaw reakcji paranoika, maniaka. Pomścił kota, zabił dzieci, które go męczyły. A jutro zamorduje kogoś, kto bije psa. Pojutrze zakatrupi panią, gdy rozdepcze pani szczypawkę na chodniku. - O co panu chodzi? - Twierdzę, że świetnie pani wie, o co mi chodzi. Bo pani wie, kto to zrobił i dlaczego to zrobił. Bo pani go leczyła, albo nadal leczy, i wie, na czym polega, przepraszam, zajob pani pacjenta. To jest ktoś, przepraszam, szurnięty na punkcie dobroci dla zwierząt. - Panie Nejman - powiedziała Iza, dygocąc, nie panując nad drżeniem rąk i uciskiem w mostku. - To pan jest szurnięty. Przepraszam. Niech mnie pan aresztuje. Albo niech mnie pan zostawi w spokoju. Nejman wstał, aspirant Zdyb wstał również. - Szkoda - powiedział komisarz. - Szkoda, pani Izo. Gdyby pani się jednak zdecydowała, proszę do mnie zatelefonować. - Nie mam na co się decydować - powiedziała Iza. - I nie znam pana numeru. - Ach tak - Nejman pokręcił głową, patrząc jej w oczy. - Rozumiem. Szkoda. Do widzenia, pani Izo. Nadesłał: Always Second |